Od początku...

...
Otóż tyle mam słów, tyle przemyśleń, tyle pytań i pomysłów, że aż nie mam pojęcia od czego zacząć.
Może od tego, że w czerwcu tego roku urodził nam się Syn! Tak, to może być dobry początek!



Zbierał się tak od ok. 11.30 przed południem, kiedy to jeszcze udzielałam się zawodowo, na trzy dni przed wyznaczonym terminem porodu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za kilkanaście godzin wytulę, wycałuję, wymuskam opuszkami palców to małe ciałko, bo przecież to wcale nie były skurcze :) I w porównaniu do tego, co obudziło mnie o 1. 40 w nocy to rzeczywiście skurcze nie były :D
W każdym razie wróciwszy do domu, mając do przebrania całą siatę szpinaku, który dzień wcześniej zbierałam z działki mojej cioci, postanowiłam się jednak wykąpać i przygotować tak, jak to kobieta do porodu przygotowana być powinna. Jakiś taki cichy głosik szeptał mi, że może lepiej zająć się tym właśnie niż szpinakiem?
Oczywiście po kąpieli wszelkie niepokojące objawy minęły więc w podskokach odwiedziłam moją lekarkę na umówionej wizycie. A tam usłyszałam, że jeśli chcę, żeby to ona przy porodzie była to muszę leżeć i pachnieć, nie mogę się natomiast ruszać, stresować, wstawać, gładzić brzucha i trzeba mi tak wyczekać dwa dni, czyli do czwartku.
Nooo, wyczekać! Bratowa jak usłyszała, że mam w takim stanie doczekać porodu za dwa dni to parsknęła śmiechem, prawie się sama opluła i ogólnie miała wiele radości, a całą sprawę skwitowała jednym zdaniem: "przecież ona nie wytrzyma dwa dni bez ruchu, prędzej oszaleje".
Racji w tym sporo i prawdę powiedziawszy w tym stanie wytrzymałam calutką godzinę. Później zajęłam się szpinakiem.
Pomijając fakt, że cechuje mnie galopujące adhd, kobiety przed porodem, i jest to udowodnione naukowo :D , znajdują sobie tysiące powodów, żeby jednak wstać, a nie leżeć, a to o położenie ich przyszłego potomka chodzi. Chce on bowiem zacząć układać się we właściwym miejscu, co by mu łatwiej na świat przyjść było.
Nie oszukujmy się- wtedy o tym wcale nie myślałam, zwyczajnie poszłam do kuchni, bo szlag mnie jasny chciał trafić w pozycji horyzontalnej. 
Szpinak przebrałam, poucinałam co trzeba, wpakowałam do woreczków i zamrażalki i poszłam do łóżka.
I nadal źle, nadal niewygodnie, humor mi się z tego wszystkiego tak popsuł, że nawet na ulubionego gościa w postaci mojego brata zareagowałam niespecjalnie wylewną radością, a że brzuch mnie pobolewał to sobie zażyłam, proszę ja Was, paracetamol. Tak, a co. Gdyby o tym wiedzieli kilka godzin później na porodówce to bym w salwach śmiechu ze strony personelu utonęła przecież! "Paracetamol se do porodu zażywa!!! He he!!!"
No i o tej 1. 40 obudziła mnie potrzeba kibelkowa. Za sekund kilka coś (chyba te niedające się z niczym pomylić bóle podbrzusza) podpowiedziało mi, że czwartku to my raczej nie doczekamy i trzeba zadzwonić po miłych panów i panie ratowniczki z karetką w zanadrzu, bo to będzie szybka akcja. Zosia samosia, zadzwoniłam sama, mówię pani dyspozytorce, że tak i owszem zaczynam rodzić. Skąd wiem? Bo mam super skurcze co siedem minut i w skali od 1 do 10 to tak z osiem, myślę. Nazwisko mi się na L zaczyna, pani dołożyła przed to L jeszcze F więc jej tłumaczę, że L jak... Lucyfer! Skąd mi to przyszło??? Jot jak usłyszał tego Lucyfera to z tej radości opluł lustro pastą do zębów.
Ja też zaczęłam piać i opanować się nie mogłam, a pani mówi: "dobrze, poczekam chwilkę, bo słyszę, że ma pani skurcz" :D
Pogotowie z ekipą przyjechało za pięć minut, moje skurcze pojawiały się już co 3 minuty, po kolejnych pięciu minutach zeszliśmy do karetki, skurcze co półtorej minuty, 3 minuty drogi na porodówkę, a moje skurcze szaleją co 30 sekund :) Ekipa trafiła mi się wyborna, śmiechu mieliśmy po drodze wiele! :)
Na izbie przyjęć moje dane, jakieś rubryczki, tabeleczki, pierdółki, pani zapisująca to wszystko ma przed oczyma moją kartę ciąży i dowód osobisty, ale w peselu i tak popełnia błąd, więc ją poprawiam, a ona na to, że "ooo, jaka pani przytomna..." To mój jedyny strach przed tym całym porodem, żebym tam nie wywinęła orła i nie zemdlała, a ta mi, że przytomna jestem. Wyczucie!!! :D
Gdzieś pomiędzy sapaniem w trakcie skurczu krótka wymiana zdań z lekarzem (nie byłam miła, gdy tonem nieznoszącym sprzeciwu kazał mi wchodzić na fotel ginekologiczny), rozwarcie pięć centymetrów więc "do rana to my nie urodzimy". Jazda windą tam gdzie można rodzić rodzinnie, znów odpowiedzi na kilkanaście pytań, z czego większość czasu sapię niż mówię i macham głową na boki, że nie dam rady odpowiedzieć na pytanie, w końcu w półzgięciu przejście do salki, gdzie mam mieć robione badanie ktg... skurcz trwający 30 sekund, oddechy i  włażenie na łóżko, skurcz 30 sekund, oddechy 30 sekund, skurcz 30 sekund... "eeeee, to pani ma już parte. DOKTORZE! Rodzimy!" Jot staje mi za głową, gryzę go w kciuk, łapię za te pachołki nieszczęsne po obu stronach łóżka i kokodżambo i do przodu. O 4. 40, gdy słońce nieśmiało zagląda do naszej sali patrzę pierwszy raz w granatowe oczy Witka :)
A wcześniej na jego jajca, bo położna prawie wybija mi nimi oczy zadając pytanie retoryczne" Jest syn?" :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz